Opublikowany przez: ULA 2012-08-30 13:23:20
Jak wyglądała pierwsza wizyta w klinice i potem cała procedura?
Dagmara Weinkiper-Hälsing: Pierwsza wizyta w klinice, była wizytą bardzo wyczekiwaną. Czekaliśmy w kolejce 8 miesięcy. Ponieważ w kraju, w którym mieszkam, Szwecji procedura in vitro jest w całości finansowana przez państwo, wydłuża się również czas oczekiwania na zabieg.
Pierwsza wizyta była grupową wizytą informacyjną. Następnego dnia spotkaliśmy lekarza, który po przeanalizowaniu wyników badań robionych rano, dopasował odpowiedni dla nas sposób leczenia. W naszym wypadku było to in vitro metodą ICSI. Cała procedura polegała na stymulacji hormonalnej mojego organizmu tzw. „jego wyciszenie”, czyli przejście w stan klimakterium, następnie stymulacja jajników do produkcji komórek jajowych. Regularne badanie krwi, monitorowanie cyklu.
Punkcja jajników (w znieczuleniu miejscowym), wydobycie komórek jajowych i ich zapłodnienie. Potem transfer jednego, dwudniowego, czterokomórkowego zarodka i nadzieja, że wszystko będzie dobrze. Nadzieja, szansa, żadnej pewności... Dwa tygodnie od transferu miałam zrobić zwykły test ciążowy. Test był negatywny.
Byliśmy załamani! Tyle wiary, oczekiwania, tyle nadziei, że wreszcie będziemy w ciąży... Gdzieś w tym wszystkim zapomnieliśmy, że szanse przy jednorazowym podejściu do IVF to 25-35%. Chcieliśmy wierzyć, że po tym wszystkim przez co przeszliśmy in vitro musi się od razu udać. Po dwóch miesiącach odbył się transfer jednego z naszych zamrożonych zarodków. Miesiączka przyszła jak zwykle - stały, nieproszony gość...
Miesiąc później transfer drugiego "mrozaka", jak potocznie nazywane są zamrożone zarodki. Wtedy pierwszy raz zobaczyłam coś cudownego, coś czego wcześniej nigdy nie widziałam - PLUS na teście ciążowym (robionym bardzo wcześnie - klinika poleca testowanie 18 dni po transferze). Pamiętam, że kupiłam mnóstwo gazet dla kobiet w ciaży, że czułam się... Błogosławiona. Kilka godzin później dostałam okres. Gdybym nie zrobiła testu wcześniej niż zaleca to klinika, nie wiedziałabym, że w ogóle byłam w ciąży...
Paradoksalnie to zdarzenie dodało mi siły i wiary, że in vitro działa, że potrzebuję trochę czasu, że wszystko będzie dobrze. W międzyczasie dowiadywaliśmy się jakie są nasze szanse na zaadoptowanie dziecka. Nie były duże. Mój mąż miał już wtedy skończone 42 lata ,a taka właśnie jest górna granica wieku wymagana przez większość biur adopcyjnych. Kolejne wymaganie stawiane przez większość to to, że różnica wieku między małżonkami nie powinna być większa niż 8 lat... Tej również nie spełnialiśmy...
In vitro było naszą jedyną szansą na bycie rodzicem... Miesiąc po moim wczesnym poronieniu podeszliśmy do następnego transferu. Dzięwiec miesiecy po nim Lilly Krystyna Margareta pojawiła się w naszym życiu nadając mu nowego wymiaru. Staliśmy się trzyosobową rodziną. Staliśmy się szczęśliwi. Teraz, z perspektywy czasu, nie potrafię sobie wyobrazić życia bez naszej córeczki...
Po urodzeniu pierwszego dziecka kończy się możliwość refundowanego in vitro w Szwecji. W sumie wydaje mi się to sprawiedliwe i zrozumiałe. Wtedy właśnie mieliśmy szansę poczucia się w pewnym sensie jak polskie pary borykające się z problemem niepłodności. Potrzebne były środki finansowe na dalsze transfery. Nadal mieliśmy dwa zamrożone zarodki. Zakasaliśmy rękawy, odkładaliśmy każdą zarbioną koronę.
17 miesięcy po urodzeniu Lily miałam podejść do transferu jednego z "maluchów". Ten pamiętny dzień najlepiej opisuje fragment mojej książki:
"Poszłam. Przebrałam się w koszulę szpitalną i długie (za kolano) skarpety, też szpitalne. Na głowie miałam czepek foliowy, niebieski. Bez majtek, ściskając w dłoni dokument ze zgodą Stefana (że wyraża zgodę na zaimplantowanie w ciało żony komórki zapłodnionej jego nasieniem - takie wymogi) czekałam na moją mannę z nieba.
Zaprosili mnie do tego małego pokoiku (w którym już tyle razy gościłam) na króciutką rozmowę przed transferem. Pani z laboratorium oświadczyła spokojnym głosem, że oba zarodki się rozmroziły i dzielą się dalej. Także podane mi zostaną dwa zarodki, zgodnie z moja prośbą (???).
Patrzyłam na nią i chyba musiałam mieć minę nietęgą. Ginekolog zareagował po chwili. Też miał dziwną minę. Tłumaczył, że moja prośba nie została przez niego zaakceptowana i że dla mnie został zaplanowany transfer jednego zarodka.
Przeprosili, wyszli porozmawiać. Ja dalej bez majtek, z tą karteczką, jak bida siedziałam i czekałam. Na mannę moją. Na zgodę, na moje maluchy. Poprawiłam czepek i zacisnęłam dłonie, mechanicznie splotły się jak do modlitwy.
Wrócili. Nieporozumienie, w laboratorium nie doczytali i rozmrozili oba. Oba przetrwały rozmrożenie i rozwijają się dalej. Więc decyzja należy do mnie. Ha, ha! Ja nawet tam nie miałam telefonu do mojego przyjaciela męża, ale gęba mi się cieszyła. Dwa! Nasze dwa!!! Możemy zabrać obydwa!!! Maluchy są już ze mną! Opuściliśmy klinikę razem.
Leżałam po transferze godzinę zanim pojechałam do domu. I jak zwykle, zaciskałam nogi mocno. Żeby ich nie zgubić, żeby mi te szczęścia moje nie wypadły. Patrzyłam na ludzi w tramwaju i uśmiechałam się głupio. Zawsze po transferze wracaliśmy do domu razem, samochodem. Siedziałam dziś w tramwaju pomiędzy innymi mieszkańcami mojej planety i wierzcie mi, czułam się, jakbym wracała z innej."
Noel i Leon przyszli na świat miesiąc przed terminem porodu. Z pompą! Z jazdą karetką na sygnale! Jak letnia burza, nagle pojawili się po drugiej stronie brzucha. Czuli się dobrze, oddychali samodzielnie, obeszło się bez inkubatora. Staliśmy się pięcioosobową rodziną.
Nie ukrywamy i nigdy nie będziemy ukrywać, w jaki sposób zostaliśmy rodzicami. Jesteśmy z tego dumni, tyle determinacji, tęsknoty, bezgranicznego pragnienia i walki. Nasze cuda są z nami. Jesteśmy RODZINĄ...
Pokaż wszystkie artykuły tego autora
46.113.*.* 2012.09.01 15:18
Może jeszcze raz, coś mi wcięło mam nadzieję, że to nie działanie moderacji bo byłoby to dyskredytujące. Jeżeli Michael Jordan wyda pamiętnik i napisze o sobie, że był najlepszym latającym czarnuchem, to traktujemy taki zwrot jako figurę stylistyczną, Jednakże jeśli w dyskusji nad jego książką biała amerykańska kobieta zamieści wpis, że Jordan był latającym czarnuchem to może sprzedawać cały swój dobytek, a i to będzie mało. Różnica mała acz zasadnicza. Zrozumiano?! Odnośnie mojej pychy to sam o niej pisałem, jednakże mam taką przypadłość nie pasującą być może do tego narodu, że nie zabieram głosu w tematach, w których moja wiedza, nie jest większa niż przeciętna. Ot takie dziwactwo. Tak więc, po raz kolejny ponawiam apel, zacznijmy od elementarza czyli od wzmiankowanych wcześniej definicji ważnych dla tej dyskusji pojęć.
46.113.*.* 2012.09.01 10:05
Co za czasy: jeżeli Michael Jordan napisze w swoim pamiętniku, że jest wielkim latającym czarnuchem to traktujemy to jako figurę stylistyczną, ale jeśli jakaś biała amerykańska panienka w dyskusji, w której pada wiele różnorakich zdań na temat jego osoby, a ona napisze ten wielki latający czarnuch i jeszcze weźmie to w cudzysłów, to może zacząć sprzedawać swój dobytek. Zrozumiano? Eureka! Tak w tym temacie zjadłem wiele rozumów i z zasady, nie dyskutuję w tematach w, który moja wiedza nie jest większa niż przeciętna. Tak więcej apeluję, zacznijmy od elementarza i jeszcze raz odsyłam do definicji wzmiankowanych wcześniej pojęć. Bez tego ta dyskusja to jako lokata w amber gold.
95.49.*.* 2012.08.31 20:53
Nie bronię nikogo, ale słowo "bida" użyła sama autorka książki, więc zgadzam się z wypowiedzią, że nie czytasz ze zrozumieniem. A Ciebie dyskwalifikuje w rozmowie fakt, że jesteś pyszny i wydaje Ci się, żeś zjadł wszelkie rozumy [o tym świadczy Twoja wypowiedź nt. czyiś ocen].
Nie masz konta? Zaloguj się, aby pisać swoje własne artykuły.